BAJKI i OPOWIADANIA

 

ŚPIOCH

 

 

 

Kapelmistrz Kreuzberg był człowiekiem, który uwielbiał rano długo spać zarówno dlatego, że wieczorami grywał w orkiestrze, jak i dlatego, że zanim położył się do łóżka, wypijał więcej niż jedną szklaneczkę piwa. Myślał nieraz nawet, żeby wstać nieco wcześniej, ale nie widział w tym żadnego sensu. Gdyby chciał pójść do znajomego, ten by jeszcze spał; gdyby chciał wpłacić pieniądze, bank byłby zamknięty; chciałby kupić nuty w sklepie muzycznym, jeszcze nie otworzyli; potrzebowałby pojechać tramwajem, jeszcze nie zaczęły jeździć; dorożki też nie można było tak rano znaleźć ani dostać tabaki Rapé. W ogóle niczego nie można było tak wcześnie załatwić. Dlatego wciąż sypiał długo w dzień, a zresztą mógł sobie robić, jak chciał, no nie?

Kochał słońce, kwiaty i dzieci, ale nie dane mu było mieszkać od słonecznej strony przez wzgląd na delikatne instrumenty, które nie zniosłyby atmosfery słonecznego pokoju. Tak więc pierwszego kwietnia wynajął mieszkanie od północy. Mógł to dokładnie sprawdzić, gdyż na łańcuszku kieszonkowego zegarka nosił kompas, a poza tym wiedział, gdzie wieczorami znajduje się Wielki Wóz.

Nadeszła wiosna. Zrobiło się gorąco i mieszkanie od północy było prawdziwym błogosławieństwem. Sypialnia leżała obok salonu i dzięki żaluzjom panowała tam zawsze głęboka ciemność. W salonie jednak nie było żaluzji, bo nie wydawały się potrzebne.

Zaczęło się lato i świat się zazielenił. Kapelmistrz podjadł sobie i popił w Hasselbacken, dlatego spał długo i smacznie, tym bardziej że teatr był tego dnia zamknięty.

Tymczasem, gdy spał, w pokoju zrobiło się tak gorąco, że parę razy nawet się obudził albo wydawało mu się raczej, że się obudził. Raz myślał, że zapaliły się tapety, ale to chyba z powodu wypitego burgunda. Potem poczuł na twarzy jakiś żar, tym razem był to na pewno burgund, dlatego przewrócił się na drugi bok i zasnął.

Wstał około wpół do dziesiątej, ubrał się i przeszedł do salonu, by się orzeźwić szklanką zimnego mleka, która jak zwykle rano stała w pogotowiu.

W salonie jednak nie było tego dnia wcale chłodno. Było gorąco, aż za gorąco. A zimne mleko nie było wcale zimne; było ciepłe, ohydnie ciepłe.

Kapelmistrz nie był kłótliwym człowiekiem, lecz lubił we wszystkim porządek, dlatego zadzwonił na starą Lovisę. Ponieważ pierwsze pięćdziesiąt razy zwykł swoje uwagi wypowiadać grzecznie, również i teraz, kiedy Lovisa wetknęła głowę w drzwi, zwrócił się do niej uprzejmym, aczkolwiek zdecydowanym tonem.

– Loviso – powiedział – podałaś mi ciepłe mleko.

– Nie, proszę pana – odpowiedziała Lovisa – było zimne, ale stało i widocznie się zagrzało.

– A więc musiałaś tu napalić, bo w pokoju jest gorąco!

Nie, Lovisa nie napaliła. Obrażona wycofała się do kuchni.

Kiedy Kapelmistrz rozejrzał się po salonie, od razu posmutniał, bo okazało się, że mleko to jeszcze nic. Miał on mianowicie w kąciku przy pianinie domowy ołtarzyk, który składał się z małego stolika, dwóch srebrnych lichtarzy, dużego zdjęcia młodej kobiety i stojącego przed nim wysokiego kieliszka do szampana ze złotą obwódką.

W tym kieliszku, jego ślubnym kieliszku – teraz Kapelmistrz był wdowcem – stała co dzień jedna czerwona róża, na pamiątkę i w ofierze dla tej, która była kiedyś słońcem jego życia. Stała zimą i latem. Zimą trzymała się nawet przez osiem dni, jeżeli oczywiście przyciął koniec łodygi i wsypał do wody odrobinę soli. Wczoraj po południu wsadził do wody świeżą różę, a dziś była już zwiędnięta, pomarszczona, z opuszczoną na piersi głową. To był zły znak.

Kapelmistrz wiedział, że róże to delikatne stworzenia i zauważył, u jakich ludzi czują się dobrze, a u jakich źle. Pamiętał, że kiedy żyła jego żona, jej róża, stojąca na małym stoliku do szycia, nieraz zupełnie niespodziewanie więdła. Działo się tak wtedy, kiedy jego słonko chowało się za chmurę, która podczas głuchych grzmotów rozpływała się w kroplach. Róże pragną spokoju i słów pełnych miłości, nie znoszą ostrego tonu. Kochają muzykę i dlatego Kapelmistrz grał nieraz dla nich, a one otwierały się i uśmiechały.

Lovisa była ostatnio w złym nastroju. Sprzątając chodziła i gderała sama do siebie. W kuchni też akurat miała swoje złe dni, sos się warzył, a w jedzeniu czuło się smak niezadowolenia, który Kapelmistrz od razu rozpoznawał, gdyż sam był delikatnym instrumentem, czującym w głębi duszy to, czego inni nie czują.

Zaraz więc odgadł, że to Lovisa zabiła różę. Może gderała na biedulkę albo spojrzała na nią krzywo, albo prychnęła na nią ze złością i róża nie wytrzymała. Zadzwonił raz jeszcze na Lovisę, a kiedy wetknęła głowę, odezwał się nie tyle niegrzecznie, ile bardziej zdecydowanie niż poprzednio:

– Co zrobiłaś mojej róży, Loviso?

– Nic, proszę pana!

– Nic? Myślisz, że kwiat umiera ot tak sobie? Widzisz, że w kieliszku brakuje wody! To ty ją wylałaś!

Ponieważ Lovisa była niewinna, poszła do kuchni i zaczęła płakać, gdyż bardzo przykro jest być niesłusznie posądzonym.

Kapelmistrz Kreuzberg, który nie mógł znieść cudzego płaczu, puścił rzecz w niepamięć i kupił po południu nową różę, bardzo świeżą, bez drucików w łodyżce ma się rozumieć, bo czegoś takiego jego żona nigdy by nie ścierpiała.

Potem położył się do łóżka i zasnął jak suseł. Wydało mu się przez sen, że płoną tapety i że poduszka jest cała rozpalona, ale spał dalej.

Kiedy następnego dnia wkroczył do salonu, by przed domowym ołtarzem odprawić nabożeństwo, to – o, zgrozo! – pozbawiona płatków róża zwisała wzdłuż łodygi.

Chciał złapać za dzwonek, ale powstrzymał się, gdy zobaczył zdjęcie tej, którą ukochał z całej duszy, na wpół zwinięte, leżące u stóp wazonu.

Tego nie mogła zrobić Lovisa! – I w naiwności swej duszy pomyślał: Ona, która była dla mnie wszystkim, moim sumieniem i moją muzą, ona mnie nie lubi, jest na mnie zła. Co ja takiego zrobiłem?

I kiedy zadawał sobie w duchu to pytanie, znalazł oczywiście w sobie pewne niewielkie wady, bo zawsze można przecież coś znaleźć, więc postanowił się poprawić, ma się rozumieć stopniowo.

Znów włożył portret pod szkło i obsadził go w ramki. Różę przykrył szklanym kloszem.

– Mogło to coś pomóc, chociaż wydawało się wątpliwe.

Następnie udał się w ośmiodniową podróż. Wrócił do domu nocą i zaraz poszedł spać.

Przebudził się tylko troszeczkę na jedno oko, bo wydało mu się, że płonie żyrandol.

Kiedy później wszedł do salonu, było tam wręcz gorąco, a pomieszczenie wyglądało okropnie. Zasłony wyblakły, narzuta na pianino także straciła barwę, okładki nut powyginały się, a nafta w lampie u sufitu parowała, tworząc pod plafonem, gdzie zwykły tańczyć muchy, niebezpieczną kroplę. Woda w karafce była gorąca.

Najsmutniejsze jednak ze wszystkiego było to, że jej zdjęcie także wyblakło, zżółkło niczym jesienna trawa! Wtedy zrobiło mu się przykro. A kiedy robiło mu się naprawdę przykro, siadał do pianina lub brał skrzypce...

Tym razem usiadł do pianina z niepewnym zamiarem zagrania sonaty E-moll, Griega oczywiście, jej sonaty, najwspanialszej i najlepszej według niej ze wszystkich, jakie stworzono na tym świecie po D-moll Beethovena, nie dlatego, że E jest po D, tylko dlatego, że tak jest i już!

Pianino jednak odmawiało dziś posłuszeństwa. Brzmiało dysharmonijnie. Fałszowało tak, że nie wierzył własnym palcom ani oczom. Nie była to jednak ich wina. Instrument był zwyczajnie rozstrojony, okropnie rozstrojony, mimo że dopiero co wyszedł spod zręcznych dłoni stroiciela. Był jak zamieniony, jak zaczarowany!

Wtedy złapał za skrzypce; one przecież muszą brzmieć dobrze! Kiedy jednak próbował wydobyć z kwinty coraz wyższe dźwięki, kołek odmówił posłuszeństwa! Był przesuszony. A gdy kapelmistrz przestał się z nim patyczkować, struna pękła z trzaskiem i zwinęła się jak sucha skóra węgorza.

Istne czary!

Najsmutniejsze jednak ze wszystkiego było to, że wyblakło jej zdjęcie i dlatego Kapelmistrz przykrył ołtarz welonem. W ten sposób przykrył welonem wszystko co było w jego życiu najpiękniejsze. Stał się rozstrojony, przygnębiony i przestał wychodzić wieczorami z domu.

Trwało to aż do św. Jana. Noce stały się dłuższe od dni, ale zasłony nie przepuszczały światła i Kapelmistrz nie zauważył żadnej różnicy.

W końcu pewnej nocy, a była to właśnie noc świętojańska, obudził się, kiedy zegar w salonie wybijał trzynastą. To było straszne, zarówno dlatego, że to pechowa liczba, jak i dlatego, że mądry zegar nie wybija przecież trzynastej. Kapelmistrz nie mógł zasnąć, tylko leżał i nasłuchiwał. W salonie coś puknęło, a później trzasnęło, jakby rozsychały się meble. Zaraz potem coś zaszurało po podłodze i zegar zaczął bić. Bił i bił, pięćdziesiąt razy, i sto. To było straszne!

Nagle do sypialni wpadł snop światła i rzucił na tapety cień jakiejś figury, dziwnej figury przypominającej krzyż o załamanych ramionach. Padał od strony drzwi do salonu.

A więc w salonie musiało się palić światło. Kto je zapalił? Dzwoniły kieliszki, jakby siedzieli tam goście; kieliszki do szampana z rżniętego kryształu. Nikt jednak nie rozmawiał.

Naraz dał się słyszeć jakiś szmer, zupełnie jak wtedy gdy zwija się żagiel, magluje bieliznę lub coś w tym rodzaju.

Kapelmistrz chciał to zobaczyć. Poleciwszy swą duszę Wszechmogącemu, wszedł do salonu.

Najpierw rzuciła mu się w oczy Lovisa w pelerynce do czesania włosów, znikająca za kuchennymi drzwiami. Zobaczył podniesione żaluzje; zobaczył stół, cały zastawiony kwiatami w wazonach. Ach! Stół zastawiony jak tego wieczoru po ślubie, kiedy przyszedł do domu ze swą oblubienicą.

Ale to nie wszystko: słońce, słońce stało z nim twarzą w twarz, jaśniało ponad niebieszczącą się zatoką i lasem w oddali. To słońce oświetliło salon i spłatało te wszystkie małe figle. A był to dzień urodzin Kapelmistrza. Błogosławił więc słońce, które wstało tak wcześnie rano i zażartowało sobie ze śpiocha. Błogosławił również pamięć tej, którą nazywał słońcem swojego życia. Może to nie było zbyt oryginalne, ale nie potrafił wymyślić nic lepszego, zresztą chyba dobrze pasowało. Róża stała na domowym ołtarzu i wyglądała całkiem świeżo, tak świeżo jak ona, zanim zamęczyła się pracą. Zamęczyła się! Tak, nie należała do najsilniejszych, a życie wraz ze wszystkimi swoimi kuksańcami i kopniakami okazało się dla niej zbyt brutalne! Wciąż miał w pamięci, jak prasując czy piorąc opadała na kanapę ze słowami skargi: jestem taka zmęczona! – Biedulka, nie należała do tego świata, miała tu jedynie gościnny występ, a potem odjechała.

Potrzebowała słońca. Tak mówił doktor. Wtedy jednak nie mogli sobie pozwolić na słońce, gdyż słoneczne mieszkania kosztują drożej.

Za to teraz on miał słońce i sam się tego nie spodziewając stał w jego pełnym blasku, chociaż było już za późno. Noc świętojańska właśnie minęła i słońce miało pójść sobie na cały rok. A potem powrócić! Jakie to wszystko dziwne!

August Strindberg, Bajki. s. 12-15,

Wydawnictwo Tower Press, Gdańsk 2002

 

 

 

BAJKI I OPOWIADANIA

  O KRÓLU

  PAN SZCZĘŚCIE

  ROZGWIAZDA

  TAJEMNICE NIEBA I PIEKŁA

  MAŁY, SAMOTNY KRÓL

  KRADZIEŻ DZIECIĄTKA JEZUS

  PODRÓŻ CZWARTEGO KRÓLA

  DRZWI SZCZĘŚCIA

  OBCYM WSTĘP WZBRONIONY (opowiadanie na Wielki Tydzień)

  W OBLICZU FAKTÓW (opowiadanie na Niedziele Wielkanocną)

  POKUSA

  BUZIAK DLA JEZUSA

  ŚPIOCH, August Strindberg

  GWOŹDZIE

  BANKNOT

  OPOWIEŚĆ O KRZYŻU

 

 

 

MAM BYĆ/JESTEM UCZNIEM CHRYSTUSA!

W Nowym Testamencie 262 razy pojawia się słowo uczeń, które określa jego istotę. Uczniem jest ten, kto stara się być jak jego mistrz, przyjmując jego kryteria wartości, sposoby działania oraz misję, czyli ten, który "jest jak jego mistrz", zaś jego celem jest dojść do tego, by być jak jego mistrz, to znaczy stać się mistrzem, który uczy innych żyć.

Bardziej niż za pomocą słów, Jezus nauczał przykładem, dlatego też powiedział: Uczcie się ode mnie (Mt 11, 29) i Jeżeli będziecie trwać w nauce mojej, będziecie prawdziwie moimi uczniami (J 8, 31). [CAŁOŚĆ]

A, PÓŹNIEJ - JEGO ŚWIADKIEM.

Copyright 2019-03-19; v. 01- 2000 r.. Wzorem Jezus - katecheza - Mirosław Ciepłucha.     e-mail

Wszystkie prawa zastrzeżone. Skorzystasz - podaj źródło.

Wykorzystałem materiały, nawet, sprzed kilkudziesięciu lat, dlatego brakuje np. autorów itp; jest Twój tekst/praca, przyślij info - zostanie dodane.

 

WWW ARCHIWALNE